Odeszła Jadwiga Korcz-Dziadosz
6 września 2019 r. nadeszła wiadomość, z którą trudno się nam uporać. Nie ma wśród nas Jadzi Korcz-Dziadosz. Nie ma osoby, która zarażała energią, werwą, prawością. Była z nami niedługo, a jednak wniosła w klubowe życie dużo poczucia humoru, bezpośredniości i entuzjazmu. Poniżej wspomnienie o Jadzi, które ukazało się w numerze 2/2019 “Inspiracji”.
Z poobiedniego letargu wyrwał mnie telefon Zosi Banaszak z wiadomością o śmierci Jadźki. Nie piszę Jadzi czy Jagody, nie piszę też Jadwigi, gdyż wolała, by nazywano ją imieniem urwisa z dzieciństwa czy harcerki z Makusynów. – Jestem Jadźka. Przedstawiała się i patrzyła życzliwie tym wesołym, czujnym spojrzeniem. Od razu też zasypywała nowo poznanego opowieściami, których miała na podorędziu tysiące. Może właśnie przez tę wielość tak trudno dziś coś wybrać, czymś szczególnie się podzielić. W mej pamięci te historie nakładają się na siebie, pulsują, czekają na powtórzenie i dokończenie.
Poznałam Ją stosunkowo niedawno, gdy rozpoczęłam swoją przygodę zawodową z muzeum. Jadźka, córka słynnego zielonogórskiego profesora historii – Władysława Korcza, była w naszej instytucji osobą znaną, lubianą i cenioną. Czuła się tu jak u siebie w domu, znała każdy kąt, każde przejście. Nigdy jednak nie była ani nachalna, ani natrętna. Wręcz to my czerpaliśmy z niej. Często dyrektorzy (najpierw A. Toczewski, a później L. Kania), a także poszczególni kustosze korzystali z jej wiedzy, wspomnień, a nawet pamiątek rodzinnych. Te ostatnie niekiedy wypożyczała nawet do aranżacji wystaw. Często spotykałam ją na muzealnych spotkaniach i wernisażach. Na tych malarskich towarzyszył jej mąż – Kazek, którego pasją było malowanie i rysowanie. Każde z nich jednak inaczej podchodziło do sztuki. Jadźka w krótkich, że tak powiem, żołnierskich słowach potrafiła oddać swój zdystansowany stosunek do sztui nieprzedstawiającej. Podobnie jednoznacznie wyrażała swoje zapatrywania społeczne, polityczne czy obyczajowe. Traktowała ludzi równo, jednak nie znosiła tych, którzy ulegali słabościom. Nie lubiła też koteryjek, cichego obmawiania, szczucia, udawania kogoś innego. Była prostolinijna i bezpośrednia. Pamiętam, kiedyś podczas wycieczki ZUTW do Petersburga zaczytywałam się felietonami znanego pisarza. Podeszła i zaciekawiona zapytała o autora. Gdy odpowiedziałam, strzeliła. – Przecież to pijak. I nic, żadne słowa, żadne wyjaśnienia nie były w stanie jej przekonać, że mimo to warto go czytać. Jednak ten jej radykalizm nie obrażał, bo każdy wiedział, że wypyskuje i wygada, a jak przyjdzie chwila, to pochyli się, stanie w obronie każdego człowieka potrzebującego pomocy, nawet tego przysłowiowego pijaka.
Inne oblicze Jadźki ujrzałam już w Kiwanisie. Postanowiła wsiąść do naszego charytatywnego autobusu w 2017 roku. Od początku nie trzeba było jej nic tłumaczyć. Pytała tylko. – Co mam zrobić, jak mogę się przydać. I działała. Nigdy nie chciała też obciążać innych swoją osobą w sprawach codziennych. Nie mając samochodu, potrafiła przyjechać na spotkanie klubowe rowerem do Wilkanowa, a było to blisko 10kilometrów od jej domu. Była już wtedy dobrze po siedemdziesiątce.
Postrzegałam też Jadźkę przez pryzmat aparatu fotograficznego. Kochała bowiem pozować każdemu, kto robił zdjęcia. Zawsze znajdowała się w kadrze różnych wydarzeń, gdyż nie chowała głowy, a wręcz przeciwnie, krzyczała z dala: – Ala zrób mi fotkę w tym kapeluszu. I faktycznie mam całkiem sporo jej zdjęć w dziwnych przebraniach, nakryciach głowy, z przeróżnymi osobami. Przesuwam je teraz na ekranie komputera i porównuję z ostatnim obrazem, zachowanym jedynie w pamięci. Tym szpitalnym, pooperacyjnym. Gdy przyszłam, usiadła na łóżku przy pomocy specjalnego sznurka. Przy powitaniu przytuliła. Spojrzałam w jej oczy, które teraz jeszcze mocniej dominowały w nieco wyszczuplonej twarzy. Głosem słabszym niż zwykle, ale nadal buńczucznie opowiadała mi o operacji. Jakby sama siebie chciała przekonać, że jest dobrze. To wszystko trwało niecałe dwa kwadranse. Przyszedł czas kolacji, którą ledwie dzióbnęła i powiedziała, że jest zmęczona. Odprowadziła mnie jeszcze do drzwi korytarza, chwaląc się, że już tyle może. Pożegnałyśmy się zwyczajnie. Nie myślałam, że widzę ją ostatni raz.
Jadwiga Korcz-Dziadosz urodziła w Samborze (obecnie Ukraina) w 1943 roku. Po wojnie wraz z rodziną osiedliła się w Zielonej Górze. Ale bez ojca – Władysław Korcz, żołnierz AK, skazany na 8 lat łagru trafił za Ural i dopiero po kilku latach dołączył do rodziny. Jadzia już w szkole podstawowej wyróżniała aktywnością. Czynnie zaangażowała się w działalność szczepu Makusynów i tak naprawdę harcerskie ideały przyświecały Jej przez całe życie. Po ukończeniu liceum studiowała w Poznaniu geografię, a później była nauczycielką tego przedmiotu w szkole. Kolejnym etapem jej życia zawodowego była praca w Urzędzie Wojewódzkim. Przez lata, wzorem swojego ojca, czynnie popularyzowała historię Zielonej Góry. Za tę działalność w 2013 roku otrzymała tytuł Honorowego Mecenasa Muzeum Ziemi Lubuskiej. Na emeryturze udzielała się społecznie w Zielonogórskim Uniwersytecie Trzeciego Wieku, pełniąc kolejno funkcje wiceprezesa, a później sekretarza organizacji. Od roku 2017 związała się z Klubem Kiwanis Zielona Góra Adsum, poświęcając swoją aktywność najmłodszym członkom naszego społeczeństwa. [Alicja Błażyńska]